Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/138

Ta strona została przepisana.

stryja. Lecz nieszczęśliwa kobieta odwróciła głowę, wtuliła ją jeszcze bardziej w ramiona i odstąpiła, jakby nie mogąc znieść spojrzenia nikogo z członków swej rodziny; twarz ukryła w róg swego płaszcza, by powstrzymać napływające łzy.
— Wejdźmy do domu, ciotko — poradził Gabryel. — To biedne stworzenie nie czuje się tu dobrze.
Na wschody klasztoru przepuścili Sagrarię przed sobą. Wchodziła z twarzą wciąż ukrytą, nie widząc przed sobą nic; lecz nogi jej bezwiednie znajdowały stopnie.
— Przybyłyśmy z Madrytu rano — objaśniała ogrodniczka, wchodząc. — Kazałam jej zaczekać do tej godziny w zajeździe, gdyż nie chciałam, żeby weszła tu przed wieczorem.
— Najlepsza to chwila: Ęstaban jest na chórze, a ty możesz swobodnie urządzić całą sprawę. — Przepędziłam tam trzy dni! Ach, moje dziecko, czego nie widziałam! W jakiem piekle przebywało to biedactwo! I mówią, że jesteśmy chrześcianie? Prędzej szatany. Na szczęście mam znajomych w Madrycie: księża, którzy byli niegdyś w naszej katedrze przypomnieli sobie Tomasę. Musiałam użyć całego ich poparcia, włożyć w dodatku sporo pieniędzy by wyciągnąć nieszczęsną ze szponów dyabła...
Klasztor górny był pusty. Przededrzwiami ojcowskiego mieszkania Sagraria, nagle, wyrwała się z odrętwienia: rzuciła się w tył i zaczęła płakać, jakgdyby wielkie niebezpieczeństwo czekało ją w tym domu.
— Wejdźżeż — nalegała Tomasa. — Jesteś tu u siebie. Musiałaś prędzej czy później powrócić.
I siłą zmusiła ją do przestąpienia progu.