Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/139

Ta strona została przepisana.

W przedsionku łkania Sagrarii ustały. Toczyła błędnemi oczyma na wszystkie strony, jakby dziwiąc się, że aż tu przyszła. Spojrzenia jej badały ze zdumieniem przedmioty, które niespodziewanie znajdowała na dawnem miejscu, jakgdyby czas zatrzymał się w biegu. Rzeczywiście nie zmieniło się nic w tym małym świecie, stworzonym w cieniu katedry — zmieniła się tylko ona — wyjechała w pełnym rozkwicie młodości — powraca stara, zniszczona i chora.
Nastała długa cisza.
— Twój pokój pozostał taki, jakim go zostawiłaś, Sagrario — odezwał się w końcu ze słodyczą Gabryel. Wejdź tam i czekaj aż cię zawołam. Uspokój się, nie płacz. Zaufaj mi. Nie znasz mię wcale, ale ciotka powiedziała ci prawdopodobnie, jak twój los mnie obchodzi. Ojciec twój nadejdzie wkrótce, ukryj się i zachowaj się cicho. Pamiętaj, nie wychodź, póki cię nie zawołam.
Kiedy pozostali sami, ogrodniczka i jej siostrzeniec usłyszeli poprzez zamknięte drzwi stłumione łkania młodej kobiety, która, osunąwszy się na łóżko, napróżno usiłowała łzy powstrzymać.
— Biedactwo! — rzekła ze współczuciem, sama bliska płaczu, Tomasa.
— Jestto dobra dziewczyna, szczerze żałująca za grzechy. Gdyby ojciec był ją zabrał w chwili, kiedy opuścił ją ten gałgan kadet, nie zaznałaby tyle poniżenia i nędzy. A jej zdrowie? Myślę Gabryelu, że ma się ona gorzej, niż ty. Ach ci mężczyźni z ich honorem i innemi tego rodzaju błazeństwami. Prawdziwy honor — to miłosierdzie i litość dla bliźniego, to nie — wyrządzanie krzywdy nikomu. Powiedziałam to któregoś dnia