Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/140

Ta strona została przepisana.

memu miłemu zięciowi. Ten pan rozgniewał się, kiedy mu oświadczyłam, że jadę do Madrytu, ażeby małą odszukać; mówił, że z chwilą, kiedy wejdzie tu Sagraria, uczciwi ludzie nawet nie będą mogli odetchnąć świeżem powietrzem w klasztorze — on przynajmniej nie pozwoli swojej córce wyjść za próg mieszkania. A on, filut, stale kradnie wosk Najświętszej Pannie i przywłaszcza sobie pieniądze dewotek za msze, które się nigdy nie odprawiają.
Po krótkiej przerwie spytała:
— Czy mam zawołać Estabana?
— Zawołaj go, ciotko.
— Dobrze, przyślę ci go, ale co do mnie nie chcę być świadkiem waszej rozmowy. Znasz mnie i znasz swego brata: albo zacznę beczeć, albo spoliczkuję go za upór. Samemu łatwiej ci go będzie przekonać.
Gabryel przesiedział w niepewności pół godziny, patrząc przez okna na pusty klasztor. Katedra była jeszcze więcej ponura, niż zazwyczaj — żadne dziecko nie bawiło się w Claveriasie. Nareszcie ukazał się Estaban.
— Co ci jest, Gabryelu? Ciotka mówiła mi, że chcesz widzieć się ze mną. Mam nadzieję, że nie jest ci gorzej?
— Nie. Proszę cię usiądź. Muszę z tobą pomówić. — Vara de Palo siadł, patrząc na brata niespokojnem okiem. Przestraszała go poważna twarz jego. Przytem Gabryel, jakgdyby pragnąc zebrać myśli, milczał czas jakiś.
— Mówżeż. Powiedz mi zaraz o co chodzi. Przerażasz mnie.
— Bracie mój — zaczął chory, tonem powa-