Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/141

Ta strona została przepisana.

żnym — wiesz, jak od czasu powrotu szanowałem, ciążącą na twem życiu, tajemnicę. Powiedziałeś mi: „córka moja umarła“ i zaznaczyłeś, że nie chcesz nic o niej słyszeć. Czyż do tej pory nie starałem się sumiennie żadnem przypomnieniem nie rozkrwawiać rany twego serca?
— Tak. Ale czegóż chcesz teraz. Dlaczego zaczynasz mówić dzisiaj o rzeczach, które sprawiają mi tyle bólu?
— Nie rób tak ponurej miny, Estabanie; wysłuchaj mnie ze spokojem i nie opieraj się w swoich przesądach. Bądź mężczyzną i zgódź się na postępowanie według wskazówek rozsądnych. Mamy wierzenia odmienne. Nie chodzi mi o wierzenia religijne, zostawmy je na stronie; mówię tylko o zasadach społecznych. Ty, wierzysz, że rodzina jest dziełem Boga, że źródło jej jest nadprzyrodzone. Ja wierzę, że jest ona instytucyą ludzką, powstałą z potrzeb gatunku. Ty osobnika, który się wymyka z pod praw rodziny i opuszcza swoje stanowiło skazujesz, bezwględnie; ja współczuję jego słabości i odpuszczam winę. Niejednakowo też rozumiemy honor. Ty masz honor kastylski, honor barbarzyński, więcej okrutny i więcej żałobny, niż sama hańba. To honor teatralny, którego odruchy nie pochodzą z serca, który stosuje się tylko do tego, co świat powie, do imponowania wspaniałością i szlachetnością raczej innym, niż samemu sobie. Dla wiarołomnej żony śmierć, zabójstwo, zemstę; dla zbiegłej córki — pogardę i zapomnienie. Taką jest wasza ewangelia! Ja mam inną. — Dla żony, gwałcącej swe obowiązki — pogardę i zapomnienie; dla córki — kość kości, a krew krwi naszej — pobłażli-