Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/142

Ta strona została przepisana.

wość, pomoc, słodycz, pieszczotę, ażeby skłonić ją do powrotu... Tak, Estabanie, wierzenia nasze dzielą nas; wieki całe wznoszą się między nami. Ale jesteś moim bratem, kochasz mnie i ja cię kocham; wiesz, że pragnę twego dobra; wiesz, że kochałem naszych biednych rodziców, tak jak i ty ich kochałeś. A więc w imię tego wszystkiego oświadczam ci, że podobne położenie dłużej trwać nie może, że nie powinieneś żyć dłużej w zatwardziałości, z tem, co nazywasz swoją godnością, nieczuły na wspomnienie córki. Ty, tak dobry, ty, który mnie przygarnąłeś w najcięższej chwili życia mego, czyż możesz spać spokojnie, czyż snów twoich nie mąci mysi o dziecku? Alboż wiesz, czy ono nie umiera z głodu wtedy, kiedy ty się pożywiasz? Czyż wiesz, że nie leży w szpitalu, kiedy ty korzystasz z domu, w którym mieszkali nasi rodzice.
— Wszystkie twoje wysiłki, Gabryelu, są próżne — odpowiedział Estaban z ponurym wyrazem twarzy. — Nie uzyskasz odemnie nic. Nie mów mi więcej o tem stworzeniu, za wiele przez nie cierpiałem; złamała całe moje istnienie. Czyś pomyślał o tem, że rodzina Lunów przez wieki cale świeciła przykładem cnoty, była przedmiotem szacunku całego świata — nawet arcybiskupów. I nagle spadliśmy na sam dół, wystawiono nas na pośmiewisko. Ach, jak strasznie cierpiałem. Wiele razy, zamknięty w tem mieszkaniu, płakałem ze wściekłości myśląc o żonie, tej nieszczęśliwej, która umarła, ze wstydu. Biedna, zeszła z tego świata, ażeby nie widzieć mego żalu i nie znosić dłużej pogardy ludzkiej. Chcesz, żebym o tęm wszystkiem zapomniał? A wreszcie cokolwiek powiesz, Gabryelu, honor jest honorem. Nie