Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/19

Ta strona została przepisana.

żując, podtrzymywały sklepienia. Najwyżej położone szyby błyszczały już niby w zaczarowanych ogrodach zamknięte kwiaty światła.
Gabryel usiadł na podstawie słupa między dwiema kolumnami, lecz po chwili musiał wstać. Wilgoć kamieni chłodem grobowym przejmowała go do szpiku kości. Zaczął się przechadzać po nawach, czem zwrócił na siebie uwagę dewotek, które przerwały nawet swe modlitwy, by lepiej go obserwować. Dzwonnik skrzyżował się z nim kilkakrotnie. Za każdym razem obrzucał go podejrzliwem spojrzeniem, jakgdyby nie miał zaufania do postaci o zbyt nieobiecującym wyglądzie, wałęsającej się po wszystkich kątach w, chwili, kiedy niepodobna było pilnować bogactw kościelnych.
Około wielkiego ołtarza Gabryel spotkał innego człowieka. Znał go także; byłto Euzebiusz; zakrystyan kaplicy del Sagrario, którego w katedrze nazywano Azul de la Wirgen (Lazur Boga-Rodzicy) dla sukni błękitu nieba, którą wdziewał w dni uroczyste. Wiele już lat upłynęło od chwili, kiedy go Gabryel widział po raz ostatni.
Nie zapomniał jednak o tem wielkiem ciele, oblanem tłustością, o tej twarzy krostowatej, o tem czole niskiem i pofałdowanem, otoczonem szczecinowatym, sterczącym włosem, tej szyi byka i tym oddechu, przypominającym sapanie miecha. Wszyscy urzędnicy, zamieszkujący klasztor, zazdrościli mu intratnej posady, a także względów, jakimi cieszył się w kapitule i u arcybiskupa.
— Gdzie ja widziałem tego ptaszka?