Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/41

Ta strona została przepisana.

i przed żandarmami, przepędzając noce w rowach, skulony, z brodą między nogami, dygocąc od zimna.
Wdrapać się na katedrę, jak rozbitek wdrapuje się na resztki okrętu, takie było jego marzenie i to marzenie spełnia się. Kościół przygarnie go, jak stara, zasępiona matka, która śmiać się nie umie, ale wyciągnie doń swoje ramiona.




II.

Od czasu drugiego kardynała z domu Burbonów, Estaban Luna, ojciec Gabryela, był ogrodnikiem katedry na mocy prawa, jakoby wyłącznie przysługującego tej rodzinie...
Skoro ogrodnik stawiał sobie pytanie: który z Lunów wszedł pierwszy do służby kościoła prymasowskiego, uśmiechał się z zadowoleniem, a oczy jego sięgały w dal niezmierzoną, jakgdyby chciał zgłębić ogrom wieków. Lunowie byli tam równie dawni, jak fundamenty świątyni. Liczne pokolenia ich rodziły się w pomieszczeniach klasztoru górnego, i zdawało się, że katedra cała bardziej do nich należy, niż do kogo innego.
Kanonicy, dobrodzieje, biskupi zmieniali się ustawicznie. Zdobywali oni stanowiska, umierali na nich, i kto inny zajmował ich miejsce. Był to nieprzerwany pochód twarzy nowych, nowych osobistości, które ściągały ze wszystkich stron Hiszpanii, osiadały tu i po kilku latach przenosiły się do wieczności, zostawiając innym swoje miejsca. Ale