Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/50

Ta strona została przepisana.

gactwa, przyznany kredyt wynosił tysiąc dwieście pesatas na miesiąc!
— Tysiąc dwieście pesatas! — mówił do swojego syna Tomasza, tłustego, spokojnego chłopca, którego nie zajmowało nic poza ogrodnictwem. Tysiąc dwieście pesatas! Przecież ja pamiętam katedrę, kiedy miała sześć milionów dochodu! Co robić z taką drobnostką. Złe czasy się zbliżają i gdybym nie był Luną, kazałbym was nauczyć jakiegoś rzemiosła, poszukałbym wam zajęcia poza kościołem Prymasowskim. Ale Lunowie nie mogą opuszczać stanowiska, jak tylu nicponiów, którzy zdradzili sprawę boską.
Tu urodziliśmy się, tu powinniśmy umrzeć wszyscy do ostatniego z rodziny.
I, rozwścieczony na duchowieństwo katedry, które, zadowolone, że wyszło zdrowo i cało z zawieruchy rewolucyjnej, uprzejmie przyjęło konkordat i jego pieniądze, zatrzaskiwał furtę sztachety i zamykał się w swoim ogrodzie.
Dobrze, że chociaż ten mały świat roślinny nie zmienił się wcale! Jego cień zielony podobny był do mroków, które ogarnęły duszę ogrodnika. Nie było tu hałaśliwej radości, kipiącej barwami i szmerem, jak w ogrodach na odkrytem powietrzu, zalewanych całemi falami słońca; ale był smutny czar ogrodów klasztornych, zamkniętych w czterech ścianach, gdzie blady dzień ślizgał się tylko po dachach i arkadach, pozbawionych ptactwa, które fruwało tylko nad nimi, zdziwione tym rajem w studni. Roślinność tu była ta sama, co na pejzażach helleńskich: proste laury, spiczaste cyprysy i kępy