Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/70

Ta strona została przepisana.

istnienia, sklepienia jej nie były niczem nakryte, otaczała je jedynie powietrzna balustrada. Ale deszcze zniszczyły szczyty, grożąc zupełną ruiną; wtedy kapituła kazała zrobić świątyni dach z szarych dachówek, który nadał jej pozór jakiegoś magazynu lub olbrzymiego biura. Wierzchołki łuków, jakby zawstydzone, ukazywały się nad tym pospolitym dachem; skarpy zagłębiały się i ginęły między płaskiemi przybudówkami, opartemi o katedrę; wieżyczki wschodowe chowały się za pokrywą tych brzydkich dachówek.
Dwaj towarzysze, ślizgając się po zielonych od deszczów gzemsach, wchodzili na najwyższe krawędzie budowli. Nogi ich plątały się w dzikiej roślinności, której płodna natura kazała wyrastać w szparach między kamieniami. Za ich zbliżeniem, stada ptaków zrywały się z tych lasów w miniaturze. Wypukłości rzeźby służyły za schowanie dla gniazd. Każde wgłębienie w kamieniu było małem jeziorem, w którem gasił pragnienie ten skrzydlaty naród. Niekiedy na wierzchołkach łuków siadał wielki czarny ptak, w znieruchomieniu swojem wyglądający, jak dziwaczna ozdoba architektoniczna: był to kruk, który, wygładziwszy sobie dziobem pióra, potrafił godzinami całemi siedzieć na słońcu. Dla tych, którzy patrzyli z dołu, był on zaledwie wielkości muchy.
Sklepienia wprawiały Gabryela w osłupienie. Nikt nie mógł przypuszczać, że istniał taki świat na szczytach gmachu. Kiedy w wiele lat potem znalazł się pod dachami teatru, przypomniał sobie sklepienia katedralne. Dwaj przyjaciele kroczyli