Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/97

Ta strona została przepisana.

— Czuję się dobrze Don Antolinie... Jakże tam wczoraj poszło?
Srebrna-Laska zanurzył swoje brudne, kościste ręce w głębiach sutanny i wyciągnął stamtąd trzy notatniki — biały, czerwony i zielony. Przewracał kartki, liczył nawet te, które były wydarte. Jego palce obchodziły się z pełną szacunku pieszczotą z temi małemi książeczkami, jak gdyby więcej miały one łączności z kultem niż in-folia na chórze.
— Zły dzień Gabryelu. Podczas zimy mało podróżują. Dobrą porą jest wiosna, kiedy Anglicy przebywają przez Gibraltar. Jadą na święta do Sewilli, a stamtąd do Toledo zobaczyć naszą katedrę. Mieszkańcy Madrytu także decydują się wtedy tylko przyjeżdżać, kiedy czas jest piękny; wyciągają, klnąc, swoje susy, by zobaczyć olbrzymów i wielki dzwon. Co za roskosz oddzierać wtedy bilety, Gabryelu! Pewnego dnia zebrałem osiemdziesiąt douros! Pamiętam! Było to podczas ostatnich świąt Bożego Ciała. Marykita musiała zeszywać kieszenie mojej sutanny — oberwały się one od ciężaru pesetas. Błogosławieństwo boskie!
Tu spojrzał ze smutkiem na notatniki, z których tak mało kartek oddzierał podczas zimy. Cała jego troska polegała na sprzedaniu jaknajwiększej ilości tych małych papierków, koniecznych do obejrzenia najbogatszych i najciekawszych rzeczy w różnych częściach świątyni. Było to zbawienie katedry — nowożytny sposób zaspakajania jej potrzeb. Był dumny, że jemu przypadła w udziale godność rozdawcy, że stał się niejako organem żywotnym kościoła.
— Widzisz te zielone bilety? — pytał Gabryela.