Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/10

Ta strona została przepisana.

szkanie wybuchami śmiechu i śmiałymi dowcipami zdrowej siedemdziesięcioletniej staruszki.
Czasami znów przyjaciele Gabryela uciekali z nory szewca i nachodzili mieszkanie Lunów. Nie mogli obejść się bez niego, czuli ciągle potrzebę słuchania go, pytania o rady. Nawet szewc, po skończonem zajęciu, korzystał z chwili czasu i, nie rozstając się ze swym stołkiem, przesiąknięty cały odorem skór, z końcem fartucha, założonym za pas, z głową, owiniętą chustkami, siadał obok maszyny do szycia.
Młoda kobieta wpatrywała się w stryja z zachwytem swemi smutnemi oczyma. Kiedy była jeszcze dziewczątkiem słyszała ojca i matkę rozmawiających z jakąś jakby pełną szacunku powściągliwością o tym dziwnym krewnym, podróżującym po odległych krajach. A teraz, kiedy był tu, postarzały przed czasem, chory, jak ona, odczuwała tajemniczy wpływ jego mowy, która tym ludziom o umyśle przytępionym wydawała się nadziemską muzyką. Podobnie, jak ci ludzie prości, którzy w swej niecierpliwości jaknajprędszego dowiedzenia się rzeczy nowych zaniedbywali zajęcia, by szukać mistrza, uważała za jedyną przyjemność słuchanie jego słów. Gabryel — było to życie nowe, które, tak długo trwając poza katedrą, nie przenikało do niej nigdy, aż nareszcie weszło do świętego miejsca ku wielkiemu zdumieniu i wzruszeniu tej garstki biedaków, żyjących jeszcze życiem XVI wieku.
Obecność, Sagrarii wprowadziła pewną zmianę w egzystencyi Gabryela. W rozmowach więcej by-