Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/118

Ta strona została przepisana.

I sciskał ręce młodej kobiety, wzruszone] jego słowami; nie wiedziała, co odpowiedzieć, płakała tylko słodkiemi łzami. Ze szczytów Claveriasu fisharmonium mistrza rozbrzemniało smutną, wstrząsającą muzyką, ostatnim żalem Beethowena quatuor Muss es sein, hymnem geniusza wobec śmierci.
— Kocham cię, Sagrario, — mówił Gabryel. — W dniu, kiedy wróciłaś do domu, stawiając odważnie czoło złej ciekawości tych ludzi, zająłem się tobą. Przez długie tygodnie i miesiące, siedząc przy twej maszynie do szycia, obserwowałem cię, studyowałem, czytałem w twem sercu... Masz duszę prostą, — nie ma w niej żadnych fałdek, żadnych zakamarków, żadnych tajemnic, tak częstych u natur wykoszlawionych, popsutych przez cywilizacyę. We wszystkich twych tak miękich spojrzeniach, w uważnej uprzejmości, z jaką wysłuchiwałaś mojej mowy, widziałem wdzięczność za te drobne usługi, jakie mogłem ci oddać. Przypominałaś sobie najstraszliwszy okres twego życia, a ponieważ widziałaś, że byłem zawsze dla ciebie dobry, zawsze gotów osłonić cię przed surowością ojca, wdzięczność twoja wzrosła do tego stopnia, że dziś ty mnie także kochasz, Sagrario. Być może, nie zdajesz sobie nawet z tego sprawy, lecz istnieje między nami powinowactwo, które bezwiednie oddziaływa na ciebie. Powiedz, czy mylę się? Czy kochasz mię rzeczywiście?
Sagraria płakała, niema, z oczami spuszczonemi, jakby nie śmiała podnieść ich na Gabryela. Ten nastawał.
— To ze szczęścia jestem zmieszana. Tak.