Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/121

Ta strona została przepisana.

zamierzchłej przeszłości. Ponurą ciszę martwego kościoła zakłócały dziwne szmery, tajemnicze dotknięcia. Pierwszej nocy Gabryel, wielokrotnie przerażony, odwracał głowę, ponieważ zdawało mu się, że słyszy czyjeś kroki za sobą.
Na świecie zachodziło słońce. Koła i rozety głównego portalu lśniły przepychem błyszczących kwiatów. Niżej między filarami, światło zlewało się z mrokiem. Nietoperze spadały z pod sklepień i, piszcząc, rozbijały się między filarami, jak, w kamiennym lesie. W swoim ślepym locie uderzały to o sznury lamp, to o czerwone kapelusze z zakurzonemi żołędźmi, wiszące wysoko nad grobowcami kardynałów.
Gabryel robił przegląd kościoła. Popychał żelazne kraty ołtarzów, żeby się upewnić czy dobrze są zamknięte, dotykał furty mozarabskiej kaplicy i kaplicy królów; rzucił okiem na salę kanoników i zatrzymał się przed Najświętszą Panną del Sagrario. Przez zamkniętą kratę widać było zapalone lampy — posąg pokryty kosztownościami błyszczał u szczytu ołtarza. Poczem, odszukawszy swego towarzysza, siadał wraz z nim w transepcie na stopniach chóru albo głównego ołtarza, skąd łatwo można było objąć okiem cały kościół. Kapelusze nacisnęli na same uszy.

— Zapewne zalecali panu — mówił Fidel — przyzwoite zachowanie, szacunek dla świętego miejsca; jeść należy w zakrystyi, palić cygara w galeryi Locum[1]. Do mnie przemawiali również w ten spo-

  1. Za salą kapituły —wprost ulicy Locum.