Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/122

Ta strona została przepisana.

sób, kiedy zaczynałem służbę w katedrze. Łatwo to mówić komuś, kto sam śpi w wygodnej pościeli. W gruncie rzeczy chodzi tu przedewszystkiem o to, żeby czuwać, a pozatem każdy może spędzać noc, jak mu to jest najdogodniej. O tej godzinie śpi nawet Bóg i święci jego muszą również odpocząć po dniu, spędzonym na wysłuchiwaniu modlitw i hymnów pochwalnych, na przyjmowaniu kadzideł i świec, zapalanych na ich cześć. My tylko musimy walczyć ze snem i niech mię dyabli wezmą, jeśli to będzie brakiem szacunku z naszej strony, jeśli pozwolimy sobie na pewną swobodę. No, przyjacielu, już się ściemnia. Chodźmy zjeść kolacyę.
Na marmurowych stopniach ołtarza, zabrali się do jedzenia.
Jako jedyną broń towarzysz Gabryela miał założony za pas pistolet, wydany ze skarbca — była to starożytność, z której nikt ani razu nie wystrzelił. Gabryelowi Srebrna Laska ofiarowywał karabin, pozostawiony w zakrystyi w spadku po żandarmie na pamiątkę długich lat służby; lecz Luna nie chciał go wziąć. „Niech sobie leży w kącie. Odnajdę go, jeśli zajdzie tego potrzeba”. — Tak więc karabin, pokryty pajęczyną, stał oparty o mur wraz z paczką zardzewiałych od wilgoci nabojów.
Powoli, z nadejściem nocy zacierały się świetne barwy witraży, a w ponurych głębiach naw, jak nikłe gwiazdy, zabłysły płomienie lamp. Chwilami zdawało się Gabryelowi, że znajduje się w szczerem polu, podczas ciemnej nocy. W tej wędrówce przy blasku latarni, zawieszonej na piersi, występowały z mroku kontury katedry wyolbrzymiałe, pra-