Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/124

Ta strona została przepisana.

możemy pozwolić na obcinanie wynagrodzenia za taką psią służbę!
Zawsze dobry Gabryel i teraz dopilnowywał kontrolujących aparatów. To też Fidel nie mógł się nachwalić towarzysza, z którym tak łatwo było się pogodzić; były żandarm nie miał jego usposobienia, — ilekroć miał podnieść się i zrobić swój obchód, kłócił się zawzięcie.
Biedny stary stróż kaszlał tyleż, co i jego towarzysz. W ciszy naw echo tak silnie odbijało ten kaszel, iż, rzekłbyś, szczeka gdzieś cała sfora potwornych psów.
— Od wielu ja już lat dźwigam ten przeklęty kaszel — mówił stary. Jestto podarunek katedry. Lekarze zalecali mi porzucenie zajęcia. — „A któż mię będzie żywił”, — pytałem ich wtedy. Wstąpiłeś tu, przyjacielu, w dobrą chwilę — w samym środku lata, co swoją drogą nie przeszkodzi wilgoci przeniknąć cię do szpiku kości. Ale dopiero w zimie czuje się całą okropność tego powietrza. W zimie ubieramy się, jak na jaką maskaradę — znika się pod gromadą czapek, szalów i kołder. Skarb z litości pali w zakrystyi mały ogień, ale pomimo to mało nieraz brakuje, żeby nie znaleziono nas jakiego pięknego poranka zamarzniętymi. Panowie z kapituły nazywają chór „śmiercią kanoników^. Jeśli oni skarżą się, przepędzając jedną godzinę w tej lodowni, oni, tak dobrze odżywiani i dobrze odziani, cóż możemy mówić my! Dopiero w zimie poznasz całą rozkosz tego zajęcia.
Księżycowe noce nadawały katedrze fantastyczny wygląd. Szkła okien odbijały, jak blade