Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/125

Ta strona została przepisana.

mleczne plamy na czarnej płaszczyźnie. Plamy świetlne, ślizgając się wzdłuż filarów zdały się być również filarami, spuszczającymi się ze sklepień; wyciągały się na płytach, jak skaczące widma. Te promienie zimnego, rozproszonego światła robiły ciemność jeszcze bardziej nieprzeniknioną. W pochodzie swoim wyłaniały z cieniów nocy coraz to nowe przedmioty — to kaplicę, to kamień grobowy, to profil kolumny. Wielki Chrystus nad kratą głównego ołtarza lśnił na ciemnem tle połyskiem starego złota, wisząc w przestrzeni, otoczony światłem, niby cudowne widziadło.
Kiedy kaszel przeszkadzał Fidelowi spać, rozmawiał z Gabryelem o długich latach, przepędzonych w kościele prymasowskim, na posadzie stróża nocnego. Zajęcie to, podobne do zajęcia grabarza, ponieważ żyje się tu w ciszy i samotności między umarłymi, wyleczyło go ze strachów, jakim podlegał w młodości. Niegdyś wierzył w duchy, w dusze, wychodzące z grobów, w ukazywanie się świętych — dziś śmiał się z tego wszystkiego. Tyle nocy przepędził pod temi złowrogiemi sklepieniami, a nigdy nie podobnego nie widział! Jeśli słyszał jakie szmery, było to napewno gryzienie szczurów, nie szanujących ani ołtarzy, ani cudownych posągów — bo w gruncie rzeczy przecież to wszystko drzewo. Jedyna rzecz, której się tu obawiał, to człowieka z ciała i kości, to złodziei, którzy się dawnemi laty nieraz zakradali do katedry: z ich to przyczyny kapituła postanowiła straż nocną.
Opowiadał o nieudanych kradzieżach w ciągu całego wieku. Były tu bogactwa, które mogły sku-