Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/127

Ta strona została przepisana.

Kiedy położył się do łóżka, stawała nad nim z filiżanką wrzącego mleka, zmuszała do picia, okrywała kołdrą, starannie zamykała drzwi i okiennice, żeby nawet promienie słońca nie przeszkadzały mu w spoczynku.
— Ach, te noce w katedrze — wołała żałośnie. — Zabijesz się niemi, Gabryelu. To nie dla ciebie zajęcie. To samo mówi mój ojciec. Teraz, kiedyśmy się poznali, kiedy jestem tak szczęśliwa, miałabym cię utracić!
Żeby ją uspokoić, Gabryel odpowiadał, że na jesieni wystarają mu się o lepsze zajęcie.
Po śniadaniu, wypoczęty po śnie, schodził do Klasztoru. Była to jedyna chwila, w której widział swych uczni. Ci witali się z nim, słuchali uważnie słów jego; jednakże zauważył gesty jakby pogardliwej niezależności, jak gdyby, pomimo uwielbiania dla mistrza, czuli litość dla jego zbyt miękiego charakteru, brzydzącego się wszelkim gwałtem.
— Są to — mówił Gabryel do brata — ptaki latające o własnych siłach. Nie jestem im już potrzebny. Wolą rozmawiać między sobą.
— Dałby Bóg — odpowiadał Estaban, kiwając głową — żebyś nie pożałował nigdy, żeś mówił im o rzeczach, których nie są w stanie zrozumieć! Zaszła w nich nadzwyczajna zmiana. Nasz siostrzeniec, Tato, stał się niemożliwy. Powiada, że ponieważ nie pozwolono zabijać mu byków, czem mógłby się wzbogacić, zacznie zabijać ludzi, jeśli zajdzie tego potrzeba, gdyż musi wyrwać się z biedy. Że ma takie same prawo do szczęścia, jak każdy mieszczuch, że wszyscy bogacze są to wy-