Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/128

Ta strona została przepisana.

zyskiwacze... Czyż to możliwe, żebyś to ty ich tego wszystkiego nauczył?
— Niech cię to nie gnębi — odpowiadał z uśmiechem Gabryel. — Nie przetrawili jeszcze nowych idei i gadają głupstwa. Ale to przejdzie. W gruncie rzeczy są to zacni ludzie.
Jedyna rzecz, która go zasmucała, to zachowanie się Mariano — unikał go on, jakby w obawie, że Gabryel wyczyta jego myśli.
— Co się stało, Mariano? — pytał Luna, przyłapawszy go w klasztorze.
— To się stało, że wszystko idzie na opak! Co za wstrętne społeczeństwo, — odpowiadał dzwonnik ze złością.
— Dlaczego mię unikasz?
— Unikam cię? Cóż znowu? Zdaje ci się. Wściekam się tylko od chwili, kiedyś otworzył mi oczy i kiedym przestał być głupi. Czyż wiecznie będziemy zdychali z głodu w powodzi tylu bogactw?
— My, prawdopodobnie tak, ale po nas przyjdą inni i los ich będzie o wiele lepszy.
— A więc chcesz, to ci powiem. Jesteś zanadto uczony... Idee twoje są dobre, nie mówię nie; ale, kiedy idzie o rzeczy praktyczne, jesteś niczem, jak wszyscy, którzy żyją w książkach... Tacy, jak ja, nieucy — widzą jaśniej od ciebie!
Od kilku tygodni Don Martin nie pokazywał się w klasztorze. Gabryel dowiedział się od Srebrnej-Laski, że matka jałmużnika po długiej chorobie umarła. Pewnego popołudnia młody ksiądz zjawił się na Claveriasie. Miał czerwone oczy, twarz wyciągniętą, z powiekami od łez nabrzmiałemi.