Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/129

Ta strona została przepisana.

— Pzyszedłem pożegnać się z panem, — powiedział do Gabryela. Przepędziłem u łoża matki pełen smutku miesiąc. Biedaczka nie żyje już. Ona przywiązywała mię do Kościoła, w który przestałem wierzyć. Pocóż teraz mam kłamać, udając wiarę, której nie posiadam? Byłem wczoraj w arcybiskupstwie, żeby podać im do wiadomości, iż mogą rozporządzać memi siedm douros miesięcznie, a także miejscem jałmużnika, Odjeżdżam, idę dobrowolnie na wygnanie — kapłan renegat nie może pozostawać w Toledo. Pójdę daleko, bardzo daleko, jak będę mógł najdalej, być może aż do Ameryki... Nie znam nikogo, nie mam żadnego oparcia; ale nędza nie odstrasza mię — służba boża przyzwyczaiła mię do niej. Będę robotnikiem, zacznę pracować na roli, jeśli zajdzie tego potrzeba! Odzyskam nakoniec godność wolnego człowieka.
Zniknięcie jałmużnika przeszło bez żadnego skandalu. Don Antolin i inni księża myśleli, że Don Martin udał się do Madrytu przez ambicyę, jak tylu innych, szukających karyery.
Przytem odwróciła uwagę od młodego kapłana wieść, która, jak grom uderzyła w katedrę. Poruszyła do głębi wszystkich księży prebendystów, cały światek małych urzędniczków kościoła i ludność Klasztoru Górnego. Spór między arcybiskupem i kapitułą zakończył się — Rzym potwierdził wszystkie postanowienia kardynała.
Jego Eminencya ryczał z radości w gwałtownym porywie, tak właściwym jego charakterowi. Kanonicy, zawstydzeni i przybici, pochylili głowy.
Przygotowywano się, jak rok rocznie do uro-