Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/131

Ta strona została przepisana.

wonych sukniach zebrali się przed małemi wschodami, oświeconemi przez słynny „kamień światła“. Tędy miał schodzić Don Sebastyan. Paru ciekawych, udając roztargnienie, przechadzało się między chórem i drzwiami „przebaczenia“ (del perdon).
Wtem na ostatnich stopniach ukazał się człowiek, niosący krucyfiks. Za nim w towarzystwie kilku domowników i biskupa-wikaryusza we fioletowej sutannie, szedł kardynał w purpurze, jaskrawo odbijającej od czerwono-fioletowych sukni kanoników.
Kapituła utworzyła szpaler, oddając pokorny hołd swemu przełożonemu. Stojącym ze spuszczonemi głowami kanonikom zdawało się, że czują na swych karkach dotknięcie zimnego, jak stal, spojrzenia Jego Eminencyi. Olbrzymie ciało prałata posuwało się naprzód dumnie, hardo, jakgdyby opuściły je w tej chwili wszystkie bóle, targające jego wnętrzności, jakgdyby uspokoiło się źle funkcyonujące serce. Radość poruszała muskuły obrzękłego oblicza — fałdy tłuszczu na podbródku drgały nad krótką koronkową mantylką. Mała biało-różowa główka wznosiła się majestatycznie pod biretem kardynała. Nigdy korona królewska nie była noszona z taką pychą, jak ta czerwona czapka.
Wyciągnął rękę w purpurowej rękawiczce, z błyszczącym na niej szmaragdem biskupiego sygnetu; rozkazującym ruchem dawał ją do całowania wszystkim, stojącym w szeregach, kanonikom. Wyrażała się tem pokora członków kościoła, przyzwyczajonych jeszcze w seminaryum do udanej uniżoności, pod którą ukrywają się nienapotykane gdziein-