Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/132

Ta strona została przepisana.

dziej gwałtowne żale i nienawiści. Kardynał odgadywał wściekłość gniewu, dławiącego tych pokornych poddanych i upajał się tryumfem. Wielokrotnie mówił do ogrodniczki. „Nic masz pojęcia, jakie nienawiści są udziałem sług Kościoła. Świeccy ludzie nie umierają z gniewu. Między nami setki jest takich, którzy umierają, ponieważ nie mogą się zemścić, ponieważ muszą milczeć i zginać głowę pod dyscypliną.
— Nie mamy rodziny, któraby nas podtrzymała, nie potrzebujemy szukać kawałka chleba. Żyjemy tylko dla miłości własnej i pychy”.
Kanonicy ustawili się, by zacząć procesyę na czele Jego Eminencyi, Pochód otwierał przybrany w czerwień „Perrero“ dalej szli pedlowie w czarnych sukniach i Srebrna-Laska, stukając o płyty. Za nimi niesiono krzyż arcybiskupi, potem następowały dwa szeregi kanoników, w końcu prałat. Rozłożony w całej długości tren niosło dwóch akolitów. Don Sebastyan błogosławił na prawo i lewo, patrząc przenikliwie małemi oczami na pochylone głowy wiernych. Zwyciężył! Świątynia była jego domem, więc powracał do niego po długiej niebytności w całym majestacie udzielnego władyki, który oszczerczych i zbuntowanych niewolników może na proch zetrzeć.
Wielkość kościoła przedstawiła mu się dziś potężnej, niż zwykle. Co za wspaniała instytucya. Człowiek mocny, doszedłszy w niej do władzy, zamienia się na wszechpotężnego, straszliwego boga. Nie znajdziesz tu cienia nawet zgubnej równości rewolucyjnej: wielcy świata tego mają zawsze racyę.