Mówi się tu o pokorze i równości wszystkich wobec Boga; ale w gruncie rzeczy są tu tylko owce cierpliwe i pasterze, którzy je prowadzą. Pasterzem był on, z woli Wszechmocnego. Biada temu, kto mu się oprze. Na chórze duma jego jeszcze silniejsze znalazła zadośćuczynienie. Zasiadł na tronie arcybiskupów toledańskich, na tym tronie, który był marzeniem jego młodości i którego wspomnienie mąciło mu spokój pierwszych lat biskupstwa, kiedy włóczył swą mitrę po prowincyi, czekając wezwania kościoła prymasowskiego.
Spoglądał pysznie z pod złotego baldachimu Góry Tabor[1]. Tron wznosił się na czterech stopniach, żeby siedzący na nim prałat mógł być widziany przez wszystkich, podwładnych mu kanoników. Czoła dygnitarzy, znajdujących się w pobliżu, były prawie na jednej linii z jego nogami. Mógł ich zgnieść, jak żmije, jeśli chcieliby się znów buntować i ranić najdroższe jego uczucia.
Przejęty uznaniem swej wyższości, pierwszy wstawał i pierwszy siadał, gdy tego wymagał rytuał nabożeństwa; łączył swój głos z głosami kanoników z energią, która zdumiewała obecnych. Wyrazy łacińskie wylatywały z ust jego, jak wystrzały, skierowane na znienawidzony ludek; a pełne pogardy wejrzenia padały na podwójny rząd pochylonych głów.
- ↑ Oparcie tronu arcybiskupiego ma w górze płaskorzeźbę z alabastru, przedstawiającą przemianę Chrystusa na górze Tabor.