Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/134

Ta strona została przepisana.

Całe życie był pieszczochem losu, pomimo to nigdy nie czuł tak głębokiego, tak pełnego zadowolenia, jak w tej chwili. — Nawet jego samego w podziw wprawiał ten wybuch radości tak wielkiej, że uciszyła ona silne chroniczne cierpienia. Wydało mu się, że w przeciągu kilku godzin wyczerpie cały zapas życia.
Pod koniec mszy, śpiewacy i niższy kler, który bez obawy nań patrzył, z przerażeniem spostrzegli, że blady, ze zmienionem strasznie obliczem, wstał nagle, skurczonymi palcami przyciskając piersi.
Na ten widok kanonicy rzucili się ku niemu, czerwoną zwartą masą otaczając tron. Dusił się, odtrącając, wyciągnięte wokoło siebie, ręce.
— Powietrza — krzyknął — powietrza! Odsuńcie się. Niech odprowadzą mnie do pałacu.
Nabożeństwo skończono pospiesznie.
Kiedy Gabryel przebudził się po południu — w Klasztorze górnym, mówiono tylko o chorobie Jego Eminencyi.
— Umiera, moje dzieci — mówiła Tomasa, która dowiadywała w pałacu. — Nie wymknie się śmierci tym razem. W piersiach rzęrzy mu, jak w zepsutym miechu. Lekarze mówią, że nie doczeka jutra... — Co za nieszczęście. — I w takim dniu.
Kobiety w Claveriasie chodziły z twarzami roztargnionemi, rozdając masę szturchańców, przeszkadzającym dzieciom.
Kalpelmistrz, zwykle tak nieczuły na wszystkie sprawy katedry, zajmował się mocno zdrowiem biskupa; dowiadywał się ciągle, jak rzeczy stoją.