Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/136

Ta strona została przepisana.

zapalonych. Obejrzał według zwyczaju wszystkie drzwi i sztachety, obszedł wokoło wszystkie miejsca, w jakich mógłby się, ukryć złodziej i, przekonawszy się, że jest jedynym człowiekiem w katedrze, usiadł w transepcie, założył płaszcz na ramiona i postawił koszyk z jedzeniem przed sobą.
Po przez sztachety przyglądał się Najświętszej Pannie. — Dziecię katedry, przyzwyczajony przez matkę do przyklękania przed posągiem, zachwycał się nim ongi, jako wyobrażeniem najwyższej piękności. Dzisiaj patrzył chłodno, oczyma artysty. Była brzydka i ordynarna, jak wszystkie posągi ubrane z przepychem. Pobożni bogacze, obciążając Ją klejnotami, przybrali dziwacznie. Nie miała w sobie nic z idealnej piękności Dziewic — malowanych przez mistrzów chrześciańskich. Przypominała raczej bóstwa indusów, pokryte kosztownościami. Suknia i płaszcz stały, jak krynolina, a na uczesaniu korona wielka, jak hełm bojowy, dziwnie zmniejszała Jej głowę. Złoto, perły, brylanty, jak gwiazdy. Kolczyki i bransolety miały wartość olbrzymią.
Ściemniło się zupełnie. Gabryel, pożywiwszy się nieco, wyjął z koszyka książkę i zaczął czytać. Ptaki nocne, przywabione światłem, krążyły niedaleko niego. Godziny upływały zwolna. Od czasu do czasu przerywały ciszę uderzenia srebrnych młotków przez rycerzy zegara; wtedy Gabryel wstawał, robił obchód świątyni, zaznaczając swoje przejście na kontrolujących aparatach.
Wybiła godzina dziesiąta, kiedy usłyszał, że otwierają się drzwi portalu Santa Catalina cicho, bez wysiłku, jak gdyby posługiwano się kluczem.