Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/137

Ta strona została przepisana.

Gabryel przypomniał sobie o obietnicy dzwonnika; jednak zdziwiło go to, że słyszy odgłosy kroków kilku osób. Odgłosy te, powtarzane przez echo, dawały wrażenie, że idzie cały batalion piechurów.
— Kto idzie? — krzyknął.
— To my — odpowiedział w cieniu ponury głos Mariano. — Uprzedziłem cię, że przyjdziemy.
Kiedy przybysze doszli do transeptu, światło głównego ołtarza oświetliło ich w pełni i Gabryel zobaczył, że Tato i szewc towarzyszyli dzwonnikowi. Przynieśli butelkę wódki, którą go w tej chwili poczęstowali.
— Wiecie przecież, że nie piję — odpowiedział. — Nie znosiłem nigdy alkoholu; a co do wina, używam go tak niewiele... Ale dokąd idziecie tak wyświątecznieni.
Tato odpowiedział z pośpiechem. — Srebrna-Laska zamknął klasztor o dziewiątej, więc postanowiliśmy przepędzić noc poza jego murami. Byliśmy już w kawiarni Locodovera, gdzieśmy się uraczyli, jak książęta!...
— Biba, czy co?!
Wszyscy, z czapkami nasuniętemi na uszy, usiedli na stopniach głównego ołtarza. Mariano położył na ziemi pęk kluczy: gromadę żelaza ciężką, jak młot. Należały one do różnych epok — jedne ordynarne, kute młotem, zardzewiałe, z herbami, wyrytymi na rączkach; inne nowożytne, polerowane, błyszczące, jak ze srebra; wszystkie wielkie, jak przystało na klucze tak obszernego budynku.
Trzej przyjaciele wydawali się bardzo wesołymi; — wesołość ta była dziwnie nerwowa; popy-