Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/139

Ta strona została przepisana.

żnego powiedzieć, ale nie miał odwagi myśli swej wyjawić. Wreszcie zdecydował się.
— Gabryelu — powiedział głuchym głosem — czas biegnie, a mamy jeszcze tyle do roboty. Już jest blizko jedenasta. Nie zwlekajmy dłużej...
— Co chcesz powiedzieć? — spytał Gabryel zdumiony.
— Mówmy mało, ale mówny dobrze. Chodzi o to, żebyśmy stali się bogaczami, ty i my. Zmęczyła nas nędza. Zauważyłeś, iż od pewnego czasu unikamy cię i zamiast słuchać twej nauki, wolimy mówić ze sobą. Czy wiesz dlaczego? Dlatego, że jesteś uczony, ale nic nie warta twoja mądrość życiowa. Uczyłeś nas, aleśmy zostali biedakami. Rewolucya, o której mówisz, jest dla nas zbyt odległa. Nas, którzy jesteśmy prostakami, obchodzi tylko teraźniejszość. Dziś rano przyszła nam do głowy myśl... Jesteś obecnie jedynym stróżem w katedrze. Matka Boska stoi na ołtarzu, przybrana we wszystkie klejnoty, przez rok cały chowane w Skarbcu. Mam klucze. Nic nadto prostszego. Rozbierzemy posąg i uciekniemy do Madrytu. Tam ukryjemy się przez czas jakiś. Potem pojedziemy zagranicę, gdzie zaprowadzisz nas ty, któryś już przebiegł cały świat. Po przyjeździe do Ameryki sprzedamy drogie kamienie i staniemy się bogaczami... Wstań, Gabryelu. Zaczniemy rozbierać „bóstwo“.
— Ależ, radzicie mi kradzież — rzekł zmieszany Gabryel.
— Kradzież? — powiedział dzwonnik. — Nazwij to kradzieżą, jeśli ci się tak podoba. Więc cóż?