Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/14

Ta strona została przepisana.

dnak dobrze, by nie przypominać drugiej prawdy naukowej — że nadmiar pracy wyniszcza daleko węcej, niż lenistwo.
Jeśli mówią, że praca jest bolesną koniecznością, dobrze, ale niech nie mówią, że jest cnotą.
Słudzy katedry kiwali głowami na znak zgody. Mowy Gabryela rodziły w ich mózgach jakby narosty idei, podobne do tej mikroskopijnej roślinności, którą deszcze pokryły granitowe skarpy świątyni. Dotychczas z biernem poddaniem się znosili swój los, byli, jak lunatycy, stający na niepewnej granicy inteligencyi i instynktu; nieoczekiwana nauka tego zwyciężonego bojownika ruchów społecznych rzucała ich na pełne morze myśli, kazała im po omacku szukać drogi, oświeconej niepewnie słowami mistrza.
— Wy — mówił dalej Gabryel — nie cierpicie tyle na niewolnictwie pracy, co ci, którzy pracują w centrum eksploatacji współczesnej. Kościół nie wymaga od was wielkich wysiłków, służba Boża nie wykrzywia was, nie umieracie z głodu. Jest potworna nierównomierność między tem, co zarabiają ci panowie, śpiewający w stalach na chórze i wami, którzy pracujecie rękami. Nie zginiecie jednak z wyczerpania — to prawda; każdy miejski robotnik drwiłby z waszych zajęć, tak mało męczących. Więdniecie przecież z nędzy. Dzieci w tym klasztorze są tak samo anemiczne, jak te na przedmieściach fabrycznych. Wiem, co jecie i jak zarabiacie. Kościół płaci, jak w wiekach wiary; myśli, że żyje dotychczas w tej epoce, w której cała ludność oddawała się z zapałem nadziei otrzymania nieba, bu-