Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/142

Ta strona została przepisana.

Opróżnij miejsce, mój mały! Ponieważ jesteś do niczego, pozwól nam działać!... Pewnie boisz się Dziewicy? My wiemy doskonale, że ona nie uczyni cudu!...
— Jeśli zrobicie krok naprzód, uderzę w dzwon kapituły!
Na tę pogróżkę, szewc chwycił pęk kluczy, rozbujał je w powietrzu i zadał nimi cios straszny.
Gabryel, uderzony w czaszkę, padł na posadzkę... Strumień ciepłej krwi zalał mu oblicze. Szewc ie przestawał uderzać.
— Chleb moich dzieci, chleb moich dzieci — wołał... chcą ich okraść! chcą, żeby do końca życia pozostali żebrakami!
— Nie bij go... Przestań! Nie bij! — wołał Mariano.
Były to ostatnie słowa, które usłyszał Gabryel, rozciągnięty u wejścia na chór.
Potem zaległo milczenie, ciemność i nicość. Ostatni przebłysk myśli powiedział mu, że umiera, że pozostała jeszcze chwila wahania, droga, którą przebywa dusza, odchodząca na wieki.


∗             ∗

Powrócił jednak jeszcze do życia. Z trudem otworzył oczy i zobaczył słońce, które weszło przez maleńkie zakratowane okno. Dalej białe ściany i łóżko, pokryte brudnem, perkalowem prześcieradłem. Głowa ciążyła mu strasznie; po długich, męczących wysiłkach udało mu się sformułować myśl — posta-