Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/143

Ta strona została przepisana.

wiono mu na czoło katedrę. Olbrzymi kościół gniótł jego mózg, ciężył mu. Jakaż potworna męka! Nie mógł się poruszyć — głowa nie pozwalała na to. W uszach miał szum, język odrętwiał. Oczy widziały źle, jakgdyby światło było za słabe... Czerwona mgła zasłaniała wszystkie przedmioty.
Zdawało mu się, że jakaś wąsata twarz w czapce żandarma pochyla się nad nim i patrzy mu w oczy; twarz ta poruszała wargami, ale on nic nie słyszał. Bezwątpienia było to męczące widzenie dawnych lat prześladowania, które nagle odżyło w pamięci.
Wszyscy patrzyli na niego, widząc, że otworzył oczy. Jakiś czarno ubrany pan w towarzystwie drugiego, niosącego papiery pod pachą, zbliżył się do łóżka. Zrozumiał, że mówili do niego, ale nie słyszał nic. Może był już na innym święcie; może wierzenia jego były fałszywe, może po śmierci następuje drugie życie, tak podobne do tego, które porzucił?
I znowu pogrążył się w cień i bezczynność. Przeszło wiele, wiele czasu... Otworzył oczy... Zapanowała gęściejsza jeszcze mgła — i nie była ona czerwona, lecz czarna.
Gabryelowi wydało się, że poprzez tę mgłę, widzi przerażone, zmarszczone ze strachu oblicze brata; dwurogie kaski żandarmów otaczały biednego Estabana. Dalej jeszcze więcej zamglona, jeszcze bardziej niejasna ukazała się głowa jego słodkiej towarzyszki, Sagrarii. Patrzyła na niego zapłakanemi, pełnemi niewysłowionego cierpienia oczyma; całowała go wzrokiem, nie bojąc się ponurych ludzi ani broni, otaczającej ją.