Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/16

Ta strona została przepisana.

kościoła. Personel katedralny nie skąpił pochwał dla jego mądrości. Księża patrzyli nań ciekawie, a kanonik-bibliotekarz, przechadzając się po Górnym Klasztorze, starał się niejednokrotnie zmusić go do mówienia. Lecz rewolucyonista resztą ostrożności zachowywał tylko chłodną grzeczność i wielką powściągliwość wobec tych, których nazywał „sutannami“ — obawiał się bowiem ciągle, że jeśli odkryje im głąb swych nieśli, wyrzucą go natychmiast z klasztoru.
Jeden tylko ze spotykanych w Górnym Klasztorze księży wzbudzał w nim zaufanie. Był to młody człowiek o nędznym wyglądzie, w zniszczonych sukniach — jałmużnik jednego z żeńskich klasztorów, w Toledo. Jedynym środkiem jego utrzymania było siedm douros miesięcznie, za które musiał wyżywić także swoją matkę, starą naiwną wieśniaczkę, odejmującą sobie niegdyś kęs chleba od ust, by tylko syna popchnąć na drogę duchowną.
— Patrz, Gabryelu — mówił mały księżyna. — Potrzeba było tylu ofiar, żebym zarabiał mniej, niż chłopiec z oberży w naszej wiosce. Czyż po to z taką okazałością wyświęcano mnie na księdza? Czyż po to odprawiłem taką świetną mszę, jak gdyby zaślubiny z Kościołem miały mnie połączyć i z bogactwem?
Niedostatek zrobił zeń niewolnika Don Antolina. Już w trzeciej części każdego miesiąca zjawiał się prawie codziennie w Klasztorze, żeby zmiękczyć swemi prośbami Srebną-Laskę i otrzymać od niego pożyczkę kilku pesetas. Pochlebiał Mariquicie,