Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/18

Ta strona została przepisana.

dek stanowił Don Antolin. Temu ostatniemu imponowało to otoczenie, ponieważ nie przypuszczał, że to Don Gabryel przyciągał do siebie tych ludzi. Uważając tylko Gabryela za równego sobie, zwracał się zawsze do niego, jak gdyby inni byli tylko obowiązani słuchać w milczeniu. Jeśli który z nich otwierał usta, udawał, że nie słyszy i ciągnął dalej rozmowę z Gabryelem.
Mariquita, stojąc owinięta w pelerynę na progu swego mieszkania, wodziła za nimi oczyma, dumna, że wuj jej mógł zebrać naokoło siebie wszystkich tych ludzi.
— Wuju, Don Gabryelu — mówiła pieszczotliwym głosem — wejdźcie do mieszkania. Będzie wam tu, lepiej. Nie zapominajcie, że chociaż słońce jeszcze nie zaszło, popołudniowe powietrze jest wilgotne.
Wuj, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa siostrzenicy, spacerował dalej po oblanej słońcem stronie Klasztoru, z zapałem omawiając ulubiony przedmiot rozmowy — teraźniejszą nędzę katedry i jej byłą potęgę.
— Nie wyobrażajcie sobie, że Klasztor, który zamieszkujemy, był zbudowany, na schronisko dla pokornych pracowników, jakich obecnie przytula. Za prawdę, nie. Kościół, chociaż wspaniałomyślny, nie wybudował by mieszkań z wewnętrznemi podwórzami i kolumnadami dla Vara-de-palo, dla dzwonnika, zakrystyana i innych. Górny Klasztor, który miał być równie wspaniały i równie bogaty, jak dolny, był wybudowany przez słynnego kardynała Cisnerosa (tu Don Antolin podniósł rękę do beretu) dla kanoników, których arcybiskup chciał poddać regule