Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/46

Ta strona została przepisana.

dejarska, gotycka i Renesans — trawy i dzikie krzewy pokrywają ruiny. Myślą jesteście ciągle w przeszłości, a pogardzacie jej relikwiami.
— Kraj marzeń i opuszczenia! Hiszpania to nie naród, to opylone, nieuporządkowane muzeum, którego starożytości oglądają turyści Europy. Nawet ruiny są tu zrujnowane.
Oczy Don Martina, młodego kapłana, wpatrzonego w Gabryela, wyrażały zachwyt, z jakim przyjmował jego mowę. Inni słuchacze, spokojni, z głowami opuszczonemi, nie odczuwali czaru twierdzeń, które w klasztorze wydawały się czemś wprost zuchwałem. Jedynie Don Antolin uśmiechał się pobłażliwie, uważając, że, przez doprowadzenie do absurdu, idee Gabryela stawały się bardzo zajmujące. Wieczór zapadał, słońce ukryło się za dachy Katedry. Siostrzenica księdza z progu swego mieszkania nawoływała znów rozmawiających.
— Tak, moje dziecko, przyjdę zaraz — rzekł Don Antolin — ale przedtem muszę powiedzieć parę słów temu panu.
I zwracając się do Gabryela:
— Człowieku boży... nie powinienem cię tak nazywać, bo jesteś całkowicie pogrążony w grzechu, kościół hiszpański, kościół, jak twierdzisz, zmurszały, jest teraz biedny i to dla ciebie jest nic nieznaczącą rewelacyą. Czegóż pragniesz? — Czego podług ciebie potrzeba, ażeby się wszystko ułożyło pomyślnie? Powiedz nam tajemnicę twego lekarstwa i rozejdziemy się do mieszkań, bo zimno zaczyna już kąsać.
— Tajemnicę mego lekarstwa! Niestety, nie