Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/51

Ta strona została przepisana.

biety tupały nogami, klaskały w dłonie, tępo patrząc w przestrzeń, jakgdyby muzyka opustoszała ich czaszki. Tancerki kołysały się, w ruchach wężowych z zaciśniętemi wargami, twardem spojrzeniem, pogardliwe, poważne, nieprzystępne, jak bajadery, odprawiające rytuał religijny. Od czasu do czasu w sennym, monotonnym rytmie zrywał się śpiew cierpki, ostry, jak krzyk człowieka, padającego z rozdartą piersią. A słowa? ponure, jak cela więzienna; czasami piękne pięknością, jaką może mieć skarga więźnia, śpiewającego przed kratą swej ciemnicy. Są tam uderzenia sztyletu, zadane zdradzieckiej kochance, zmyta krwią zniewaga, wyrządzona matce, złorzeczenie sędziemu, posyłającemu na galery caballeros de calanés y faja[1], pożegnanie skazańca, patrzącego na wschód ostatniego poranka; poezya pogrzebowa i szubieniczna, ściskająca serca i zabijająca wesołość. Nawet w hymnach na cześć kobiet nie czuć ani krwi tętniącej, ani siły junaka. I oto muzyka, która ma być rozrywką dla narodu w chwilach wylania się uczuć, muzyka, która będzie go „rozweselała“ być może jeszcze wieki całe! Tak, jesteśmy narodem smutnym. Mamy smutek w mózgach. Umiemy śpiewać, grożąc tylko lub płacząc; a pieśń wydaje się nam tem piękniejszą im więcej w niej westchnień, jęków i rzęrzenia agonii.

— To prawda — powiedział Gabryel i nie może

  1. Calanés, kapelusz andaluzyjski okrągły z podwiniętemi rondami; faja szeroki pas kolorowy, opasywany na biodrach. Kawalerowie calanes y faja są to opryszki, grasujące na południu Hiszpanii.