Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/58

Ta strona została przepisana.

— Co ci było wczoraj wieczorem — pytał nazajutrz rano. — Dlaczego skarżyłaś się?
I Sagraria, wahając się z początku, przyznawała się w końcu.
— Mam straszny ból w kościach, chwyta mię, jak tylko wejdę do łóżka. Zdaje mi się wówczas, że rwą mnie na kawały... A ty stryju, jakże się czujesz? Całą noc kaszlałeś. Dusisz się kompletnie...
I ta para inwalidów zapominała o swej własnej nędzy, myśląc o niedoli towarzysza. Ciepłe współczucie wytworzyło się między niemi; odczuwali ku sobie nie pociąg zmysłów, lecz braterskie przywiązanie, zrodzone przez nieszczęście.
Często Sagraria namawiała stryja, żeby poszedł rozerwać się trochę. Martwiła się, widząc go siedzącego nieruchomo obok siebie, kaszlącego boleśnie i spoglądającego na nią, jak na przedmiot adoracyi.
— Idźżesz sobie, stryju — mówiła, udając wesołość. — Działa mi to nerwy, kiedy patrzę na ciebie, siedzącego tak spokojnie, rozsądnie, jak święty na obrazie; dotrzymujesz mi towarzystw a, choć czujesz wielką potrzebę czynu i ruchu! Idź do swych towarzyszy. Złorzeczą mi oni, wyobrażając sobie, że to ja cię zatrzymuję... Proszę cię, stryju, przejdź się! Pomów o rzeczach, które cię tak ożywiają, a których ci biedacy słuchają z ustami otwartemi. Ale zważaj na chłodne powietrze i nie męcz się zanadto.
Rady te często powtarzane, sprawiły, że Gabryel powoli zapomniał o swem postanowieniu zachowania ostrożności. Wreszcie wielbiciele jego na