Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/60

Ta strona została przepisana.

boicą na głowie, przebiegali świat. Co do religii, której sprawa niegdyś wprawiała mnie w szał, o to nie troszczę się teraz. Słuchając ciebie, przyszedłem do przekonania, że są to androny, wymyślone przez ludzi zręcznych, potrzebne, żeby nieszczęśliwi godzili się z niedolą ziemską w nadziei rozkoszy niebieskich. Nie jestto głupio pomyślane; przecież ci, którzy po śmierci nie znajdą tego nieba, nie przyjdą się tu o nie upominać.
Pewnego dnia Gabryel chciał zwiedzie klatkę dzwonnicy. Było to na wiosnę; powietrze było gorące, niebo przezroczysto lazurowe.
— Nie widziałem Gorda od czasów mego dzieciństwa — powiedział. — Wejdźmy tam. Obejrzę Toledo po raz ostatni w życiu.
I w towarzystwie swych uczniów wszedł zwolna na wąziutkie kręte wschody. W górze wilgotny wiatr, szemrząc, przechodził przez olbrzymie kraty, za któremi wisiały dzwony. W pośrodku sklepienia zawieszono sławny Gorda, którego olbrzymie cielsko z bronzu było z jednej strony całkowicie popękane; serce dzwonu, pokryte rysunkami, wielkie, jak słup kolumny, wisiało niżej; drugie — mniejsze, zajmowało wgłębienie dzwonu. Czarne, pospolite dachy katedry ciągnęły się u stóp Gabryela. Naprzeciw, na wzgórzu, wznosił się Alkazar wyższy i obszerniejszy, niż gmach świątyni, jakgdyby zachowywał umysł imperatora, co go stawiał, tego Cezara katolicyzmu, bojownika wiary, który, pomimo wszystko, pragnął utrzymać kościół pod swoją władzą.
Miasto rozrzuciło swe budowle naokoło kate-