Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/67

Ta strona została przepisana.

Muzyka ucichła; iluminacyę zgaszono, a mieszkańcy katedry nie mieli odwagi powrócić do swych siedzib — tak było im tu dobrze! Ci ludzie, żyjący w zamknięciu i ciszy Claveriasu, radowali się, mając przed sobą przestrzeń swobodną, a u stóp wspaniałe Toledo.
Sagraria, która od chwili przewrotu nie wychodziła z górnego klasztoru, z zachwytem wpatrywała się w niebo.
— Ile tu gwiazd — szeptała — marząc.
— Niebo jest, jak pole — powiedział dzwonnik — im piękniejsza pogoda, tem gęściej wschodzą gwiazdy.
Nastała długa cisza, którą Mariano przerwał pytaniem:
— Co to jest niebo? Co jest po za tą błękitną przestrzenią?
Plac był już zupełnie pusty i ciemny. Rozjaśniało go tylko mdłe gwiazd światło. Z olbrzymiego lazurowego sklepienia spływała cisza religijna, której majestat przeniknął te proste dusze.
— Nie jesteście w stanie ogarnąć pojęcia nieskończoności. Nauczono was pierwotnej legendy o stworzeniu świata, wymyślonej przez kilku nieświadomych żydów z zakątka Azyi: według tej pobożne] legendy świat jest dziełem Boga osobowego, podobnego do człowieka; ten olbrzymi robotnik zrobić go miał w ciągu dni sześciu. O ileż rzeczywistość jest więcej godną podziwu i ile wiedza przechodzi pięknością opowiadania biblijne. Ta ziemia, tak w pojęciach naszych wielka i przez nas zaludniona, jest tylko atomem we wszechświecie. Nawet słońce, które w porównaniu z ziemią