Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/73

Ta strona została przepisana.

Kilku łysych i otyłych oficerów akademii wojskowej słuchało mszy, stojąc z czapkami, założonemi na rękojeściach szabel. W tym napływie ludzi, roztargnionych przez muzykę, widać było uczenice z kolegium panien szlacheckiego pochodzenia — jedne młode dziewczątka, dzieci prawie, inne wspaniałe damy w całym przepychu swego rozwoju, patrzące wokoło błyszczącemi, jak rozżarzone węgle, oczyma. Miały one na sobie czarne jedwabne suknie i koronkowe mantylki, podniesione aż do wpiętych we włosy grzebieni; twarze ich były mocno uróżowane, jak przystało na damy z arystokracyi; wdzięk ich miał przez to coś wyzywającego, rzekłbyś, że wyszły wprost z jakiegoś obrazu Goyi.
Stryj zobaczył swego siostrzeńca Tato, odzianego, jak magnat florentyński, w szkarłatną suknię, uderzającego kijem o bruk w celu odpędzenia psów. Tato kłócił się z grupą pastuchów; byli to ludzie opaleni, pokręceni jak wiciny, w brunatnych kurtkach, sandałach i kamaszach; kobiety w czerwonych chustkach, pomiętych i pocerowanych sukniach, które wysłużyły już napewno kilku pokoleniom. Zeszli oni ze swoich gór, ażeby zobaczyć święto Bożego Ciała i ciągnęli teraz wzdłuż naw, z oczyma, pełnemi zdziwienia, przerażeni odgłosem własnych kroków, drżący ilekroć organy głośniej zagrały, zda się w obawie, ażeby ich nie wypędzono z tego wspaniałego pałacu, tak pięknego, jak w bajce. Kobiety ukazywały palcami na kolorowe szyby witrażów, na rozety portalu, na złoconych rycerzy z zegara, na rury organów. Stawały one nieruchomo, osłupiałe z otwartemi ustami. Perrero w swym