Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/78

Ta strona została przepisana.

Balkony osłaniały dywany i materye z Manille. Na ulicach między domami porozwieszano opony. Żeby wóz eucharystyczny łatwiej toczył się po ostrych kamieniach, wysypano bruk grubym pokładem piasku.
W miejscach wzniesionych custodia posuwało się bardzo wolno; ludzie, ukryci wewnątrz, oblani potem, ciężko oddychali. Uroczystość pochodu zakłócały rozkazy kanonika, idącego w czerwonem ubraniu, z pałką w ręku na czele procesyi i strofującego bez przerwy ludzi, kierujących wozem i pchających go.
Gabryel kaszlał. Plecy zamknięte w ruchomem więzieniu, bolały go. Pomimo to był zadowolony ze swego wyjścia na ulice. Czarowało go wprost chodzenie po drodze publicznej. On, który widział największe stolice Europy, zachwycał się wąskiemi uliczkami starego grodu. Odczuwał odurzenie, jakie zwykle odczuwają ludzie, przyzwyczajeni do życia siedzącego, gdy dostaną się między zgiełk miast nowożytnych. Śmiał się na myśl co powiedziałby ten tłum, pobożnie klęczący, gdyby się dowiedział, kto jest człowiek, pokazujący tylko swe oczy z pod custodia. Oficerowie w białych spodniach z czerwonemi wypustkami, z mieczem u boku, z trójgraniastemi czapkami na biodrach, eskortujący Boga, wiedzieli z pewnością o istnieniu Gabryela; wielu z nich musiało o nim słyszeć i zachowało w pamięci imię jego, jako wroga społeczeństwa. A ten bezbożnik, ten, którego odpychał świat cały, ten, który schronił się w dziurze Katedry, jak ptaki bezdomne chronią się pod jej sklepienia,