Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/89

Ta strona została przepisana.

sobie; i jeśli po to przyszedłeś, lepiej było pozostać w domu.
— Nie; rozmawianie z tobą sprawia mi ulgę, pocieszam się, zwierzając się z swych strapień. Kiedy pozostaję sam w pałacu, wpadam w rozpacz: dławię się ze wściekłości. Boję się, żeby domownicy nie zobaczyli mego stanu; mogliby się z tego śmiać! Chcę, żeby biedna Vizytacya nie dowiedziała się o niczem... A jestem tak niezręczny w graniu komedyi. Nie umiem udawać wesołego, kiedy jestem zły. Piekło cierpień tkwi we mnie. Nie módz się przyznać, że jestem mężczyzną, że byłem słaby, ponieważ jestem stworzeniem z ciała i krwi, że mam przy sobie owoc mego błędu i nie chcę się z nim rozłączyć, pomimo wszystkie oszczerstwa, jakie mię ścigają! Każdy postępuje według swego usposobienia — ja chcę być uczciwym bez względu na me grzechy. Mógłbym zapomnieć o córce, porzucić ją, jak porzuca tylu ojców swoje dzieci, żeby zdobyć imię świętych. Ale jestem człowiekiem i szczycę się tem: człowiekiem pełnym wad i cnót, jak wszyscy ludzie. Uczucie ojcowskie jest tak silnie we mnie rozwinięte, że raczej stracę mitrę, niż porzucę córkę. Z przeszłości tak już odległej, z najszczęśliwszych czasów mego życia pozostała mi tylko Vizytacya. Jest żywym odbiciem ukochanej zmarłej. Ubóstwiam ją. To moje wątłe szczęście śmią szarpać bluźnierstwa tych nędzników. Czyż nie zasługują oni na to, by ich podusić.
I, poddając się czarowi wspomnień, zachowanych z tej idylli, wykwitłej w pierwszych latach