Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/93

Ta strona została przepisana.

kastylskiego katolicyzmu, nie zbrukanego żadną nowożytną cudzoziemską naleciałością. Byłoby mi przykro na myśl, że całe życie zbierałem po to, by utuczyć jezuitów, lub jakieś siostry w wielkich kapturach, nie umiejące nawet mówić po hiszpańsku. Nie chcę, by moje pieniądze spotkał los pieniędzy zakrystyana, o którym mówi przysłowie[1]. Do całej przykrości, jaką sprawia mi walka z tą wrogą kanalią, dołącza się boleść, spowodowana słabością charakteru mojej córki...
Umilkł, pogrążony w czarnych przeczuciach. Po chwili odezwał się znów tonem rozkazującym:
— Zobaczymy kto kogo przemoże! Ale ty, która znasz mię tak dobrze, powiedz czy rzeczywiście jestem tak zły, jak mówią moi nieprzyjaciele? Czy zasłużyłem na karę, jaką mi Pan zesłał? Jesteś zacną duszą, czystą i szlachetną. Prostym instynktem odczuwasz te rzeczy lepiej, niż doktorowie teologii.
— Pan zły, Don Sebastyanie? Wielki Boże, nie!... Jesteś takim mężczyzną, jak inni. A jesteś lepszy od innych, boś cały z jednej bryły bez fałszu i hipokryzyi.
— Tak, masz racyę, jestem mężczyzną. Jestem mężczyzną, podobnym do innych mężczyzn.

Ci z pośród nas, którzy wznoszą się na wysokości, są, jak święci, ustawieni na fasadach kościołów: widziani zdaleka wprawiają w zachwyt swą pię-

  1. Los dineros del sacristan cantando se vienen y cantando se van. Pieniądze zakrystyana przyszły ze śpiewu i ze śpiewem odejdą,