Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/94

Ta strona została przepisana.

knością; zbliska są straszni brzydotą kamienia, przegryzionego przez czas... Możemy uchodzić za świętych tylko zdaleka — nasze otoczenie będzie wiedziało, że jesteśmy tylko ludźmi z krwi i ciała.
— Są naturalnie w Kościele tacy, którzy zdołali wyzwolić się z namiętności ludzkich! Ale czyż możemy twierdzić, że tej małej liczby wybranych nie gnębi demon pychy, czy nie marzą oni o kupieniu kosztem życia ascetycznego swych posągów w ołtarzu? Przytem ksiądz, który zdołał poskromić żądze prawie zawsze wpada w sknerstwo... Ja nie zbierałem pieniędzy przez skąpstwo, chciałem zbogacić mą córkę...
Nastała znów chwila ciszy, podczas której Don Sebastyan pogrążył się w rozmyślaniach. Po chwili zaczął znowu:
— Myślę jednakże, że gdy wybije ostatnia godzina, Bóg nie odtrąci mię. Jego nieskończone miłosierdzie wznosi się ponad wszystkie małostki naszego życia. Jakaż jest moja zbrodnia? Żem pokochał kobietę tak, jak ojciec mój pokochał moją matkę. Żem miał dziecko, jak wielu świętych i apostołów. Bo czyż celibaty kapłanów nie są wynalazkiem ludzkim, wymyślonym przez sobory, podczas gdy ciało i jego wymagania są dziełem Boga. Zbliżanie się śmierci nie przeraża mię: nieraz w nocy drżę i wątpię. Ale przecie służyłem Stwórcy na swój sposób. W dawnych czasach, byłbym go bronił mieczem, byłbym walczył z heretykami.
— Dziś jestem kapłanem i walczę dlań z bezbożnością wieku. Tak, Bóg przebaczy mi i przyjmie do chwały swojej. Powiedz, Tomaso — pod twar-