Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/102

Ta strona została przepisana.

nym nieruchomo gdzieś w przestrzeń z rozwianemi na słonawym wietrze, gibkiemi jak węże jasnemi włosami i trzepocącą starą spódniczką, pozwalającą widzieć jej białe, cieniutkie nożęta, które u dołu jedynie były opalone przez słońce, co musiało zastąpić brak pończoch.
Leżała nieraz długo brzuchem na piasku, ustępującym pod jej ciężarem, pieszczona muskaniem piany morskiej, która co chwila zbliżała się ku samej jej twarzy, to znowuż się cofała w kapryśnem falowaniu na lśniącym od wilgoci brzegu.
Była niepoprawną próżniaczką i Tona nieraz musiała wyrzec: „Ha, nic dziwnego, jakie drzewo, taka też musi być i szczapa!“ Podobnie jak jej ojciec wpatrywała się w linję horyzontu, spędzając tak długie godziny. Zdawać się mogło, że śpi z otwartemi oczami. Pozostawała w bezruchu, jakby do niczego niezdolna.
Gdyby matka była zmuszoną czekać, aż córka jej coś zarobi, umarłaby niechybnie z głodu. Taka niezdara, a do tego jeszcze leniwa!... W traktjerni tłukła szklanki i talerze, zabierając się do ich mycia lub przypalała rybę na patelni, skoro wypadło tak, że sama musiała ją smażyć. Ostatecznie więc matka wolała, aby się wałęsała po brzegu czy też w Cabanal. Doznając dziwnej chęci uczenia się uciekała z domu do nauczyciel-