Duch nieustannej walki i zuchwałych szyderstw panował między odnowionym i piękniejszym niż dawniej domkiem wuja Paella, a nędzną o zniszczonym dachu chałupką, w której teraz cierpiała opuszczenie i wszelkie braki Rosario. Nie brakło przytem życzliwych sąsiadek, które uważały za święty swój obowiązek pośredniczenie w wymianie zniewag między stronami.
Często Rosario trzęsąc się z oburzenia i nie mogąc powstrzymać nabiegających jej do oczu łez, szukała ulgi i pociechy w przybrzeżnej barce-traktjerni, sczerniałej i starzejącej się jak jej właścicielka. Tam wysłuchiwały w milczeniu pełnych rozpaczy jej skarg pani Tona i Roseta, które mimo łączących je najściślejszych związków krwi, żyły ze sobą w ciągłej choć często nie okazywanej nazewnątrz nieprzyjaźni, zgadzając się najzupełniej jedynie w swej pogardzie dla mężczyzn. Z nory swej, lepiej niż z obserwatorjum, widziały wszystko co się działo między jedną a drugą parą małżeńską.
— Ach ci podli mężczyźni!
Pani Tona mogła wygłosić z całą stanowczością to zdanie, zerkając z ukosa na fotografję strażnika, która wisiała, jak dawniej, na miejscu widocznem.
— Wszyscy jednacy! Szkodaby było nawet sznurków na wieszanie tych łotrów!
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/116
Ta strona została przepisana.