Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/122

Ta strona została przepisana.

plam roślinności i białych grup domów. Wszystko było mu bliskie w tym krajobrazie: wzgórza Puig wyglądające niby obrzmienie niskiego brzegu, którym owłada morze w chwilach swego gniewu, zamek Sagunto ze swojemi falistemi wałami na szerokiej górze o zaróżowionej barwie, w głębi zaś zamykające horyzont czerwonawe pasmo zębatych granitowych szczytów, niby nieruchomych języków liżących niebo.
Pogoda już się ustaliła. Proboszcz mówił to z całą stanowczością, a wiedziano dobrze w Cabanal, że znajomości tych spraw nabył od swego chlebodawcy wuja Borrasca. Mogło być jeszcze kilka burz w najbliższym tygodniu, nie miało to już jednak najmniejszego znaczenia. Dzięki Bogu czas brzydki już minął i ludzie mogli teraz bez obawy wyruszyć już po zarobki.
Mówił powoli, żując czarną mieszankę z przemyconych liści tytuniowych i zatapiając się w ciszy majestatycznej wybrzeża. Chwilami do spokojnego szumu morskiego dołączał się daleki, niby pochodzący z głębi ziemi głos jakiejś dziewczyny nucącej piosnkę monotonną, albo też gromadny senny okrzyk młodzieńców dźwigających ciężki maszt: hop ha! Z pokładów barek matki niby ptaki krzyczące wołały na posiłek kotów przyglądających się bykom w oborze. Wreszcie słychać było regularne uderzenia mło-