Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/123

Ta strona została przepisana.

tów, któremi konopaczono szpary. Zdawało się, że wszystkie te odgłosy toną w majestatycznej ciszy otoczenia przesyconego światłem, że jakaś próżnia fantastyczna pochłania wszystko dokoła.
Tonet spoglądał na swego brata z pytającym wyrazem, czekając aż tamten objawi mu z całym spokojem swe plany.
Wreszcie Proboszcz przemówił krótko. Czuł się zmęczony powolnem zarobkowaniem, musiał jak inni zdecydować się na skok. Morze jest szczodrobliwe, gotowe każdemu dać pożywienie, nie wszyscy jednak potrafią należycie z tej szczodrobliwości skorzystać. Jedni spożywają chleb czarny zdobyty kosztem obfitych potów, inni zaś mają możność spożywać biały i smaczny, byle tylko mieli odwagę zaryzykować. Czyż nie tak?
I nie czekając odpowiedzi, wstał i skierował się ku przodowi starej barki, aby się przekonać, czy ktoś przypadkiem ukryty za nią nie podsłuchuje go.
Nie było nikogo. Wybrzeże było puste. Na plaży, gdzie latem dopiero ustawiano kabiny dla kąpiących się mieszkańców Walencji, nie było żywego ducha. W oddali widniał port, najeżony masztami o zwisających żaglach i krzyżujących się ze sobą rejach, pomalowanemi na czerwono i czarno kominami, wreszcie zaś pewną liczbą żórawi, przypominających wyglądem swym szu-