Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/129

Ta strona została przepisana.

borów rybaczych, które się kołysały jak sztandary. Proboszcz spoglądał na owe maszty z pewną zazdrością, wzdychając do figury Chrystusa w Grao, aby mu kiedyś dopomógł również wdrążyć maszt podobny przed drzwiami domu Dolores.
Minęli już kanał gazowni. Szli ulicami Cabanal, rezydencji letniej licznych mieszkańców Walencji. Małe wille o pękatych zielonych okratowaniach były puste i zamknięte. Dokoła rozlegało się dźwięczne echo kroków stawianych na szerokich chodnikach bezludnego letniska. Rozłożyste posępne wśród osamotnienia platany zdawały się tęsknie wyczekiwać letnich nocy, ożywionych śmiechem wesołym próżnujących mieszkańców i nieustannem graniem na fortepianie. Od czasu do czasu tylko można było zauważyć któregoś z nielicznych stałych mieszkańców w kończastym berecie, z rękami w kieszeniach i fajką w ustach, posuwającego się leniwie w kierunku tej lub owej kawiarni, jedynych miejsc, gdzie nie brakło życia i teraz.
W kawiarni Carabina było pełno gości. Nawet nazewnątrz pod daszkiem ciemniały liczne granatowe kurtki, bronzowe twarze i czarne, jedwabne berety. Niektórzy z gości grali w domino, do uszu bowiem dochodziły głuche — uderzenia przystawianych tabliczek. Powietrze mi-