mo otwartej przestrzeni było przesycone alkoholem i mocnym tytoniem.
Tonet znał doskonale tę kawiarnię, w której wnet po ożenieniu się zasłynął ze swojej hojności. Wuj Mariano siedział przy stoliku czekając na alkada a może na inną jakąś wysoką osobistość. Z fajką w ustach słuchał od niechcenia wuja Gori, znanego na całem wybrzeżu starego cieślę, który od dwudziestu już lat był stałym gościem kawiarni, przychodząc tu codziennie popołudniu i czytając z trudem dziennik na głos od deski do deski. Rybacy w wolnych od pracy chwilach chętnie słuchali godzinami całemi wiadomości z posiedzeń Cortesów, przeplatanych własnemi jego uwagami.
— „Sesja się otwiera... Pan Sagcsta prosi o głos“.
I przerywając na chwilę, uprzedzał, bieg myśli.
— Oho! Ależ to łotr, ten Sagasta!
Poczem, bez bliższych wyjaśnień, poprawiwszy okulary, zaczynał znowu poruszać siwemi pożółkłemi od dymu tytoniowego wąsami i czytać powoli:
— „Panowie! W odpowiedzi na to co mówił wczoraj“...
I nie wymieniając jeszcze nazwiska mówcy, którego dotyczyły te słowa, odsuwał dziennik
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/130
Ta strona została przepisana.