Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/148

Ta strona została przepisana.

Obie ku większemu zmartwieniu ciotki Picores spoglądały na siebie z nienawiścią przy każdem spotkaniu. Ich pojednanie się za jej pośrednictwem w kawiarence na Targu było jedynie chwilowem zawieszeniem broni, o którem pamiętały i dlatego pozdrawiały siebie nawzajem chłodno, wyraz ich oczu jednak pozwalał przypuszczać, że wybuch może nastąpić w każdej chwili.
Na spojrzenie Dolores, Rosario oburzona do głębi, odpowiedziała jedynie pogardliwym ruchem. Bezwstydna! Tak bezczelnie odpychać łokciami ludzi, którzy sobie znaleźli już miejsce! A jaka zarozumiała!... Z drogi wszyscy, bo królowa idzie! Ha! wiadomo zawsze co kto wart! Nie trudno poznać osoby bez wychowania!
Policzki drobnej, szczupłej i bladej kobietki upojonej własnemi słowami rozpalały się coraz bardziej. Towarzyszki jej zaś jeszcze bardziej ją ośmielały mrugając potakująco. I oto w pewnej chwili poruszyła się już nawet na dość grubej szyi głowa Dolores o wyrazie lwicy, której dokucza owad gryzący ją w plecy, tymczasem jednak ukazały się oddziały tworzące procesję i ciekawe tłumy zafalowały.
Z bocznych ulic wyłaniały się idąc naprzeciw siebie dwa pochody, zwalniając kroku lub przyśpieszając tak, aby we właściwej chwili stanąć w miejscu Spotkania.