Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/155

Ta strona została przepisana.
VI.

Dopiero późnym wieczorem Nadobna dopłynęła do przylądka San Antonio.
Dokoła barki igrały niby ryby ogniste, czerwonawe refleksy latarni morskiej, rozbijane nieustannie przez fale.
Dojrzeć już można było olbrzymi klin przylądka wyrównany i wyszlifowany przez wichry i fale, dalej zaś w głębi wznoszące się i ciemniejące niby jakaś plama na błękitnem niezmierzonem tle wzgórza Mongo.
Latarnia morska jaśniejąca nad ciemną masą przylądka czyniła wrażenie ognistego oka cyklopa pilnującego żeglarzy.
Wiał słaby wietrzyk od brzegu i dlatego Nadobna musiała cały dzień płynąć ażeby nareszcie opuścić zatokę. Dopiero gdy się znalazła na pełnem morzu bracia doznali wrażenia, że się udają naprawdę do Algieru.
Proboszcz usiadłszy z tyłu przy sterze, spoglądał co chwila to na ciemną masę przylądka, to znowuż na zamglone rosą szkło starej busoli