Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/157

Ta strona została przepisana.

skich do uszu jego dochodziło już chrapanie reszty załogi uśpionej tuż u jego nóg.
Nigdy jeszcze, nawet gdy połów był zagrożony przez burzę, nie czuł takiego niepokoju na morzu, jak teraz. W osamotnieniu zastanawiał się, czy zdoła uchronić przed zgubą swą własność. Żałował już nawet, że się odważył na tak niebezpieczną wyprawę. Wszak nikt nie podzieli z nim straty. I czem się skończy to wszystko? Czy Nadobna uniknie burzy, czy też pochłoną ją fale morskie!... A czy nie zabiorą mu jej jeśli nawet zdoła dopłynąć z ładunkiem do brzegów Hiszpanji?...
Z niepokojem ojca, znajdującego się przy chorem kaszlącem, stygnącem niemal już dziecku, wsłuchiwał się w jęki bolesne zmurszałej Nadobnej doznając wrażenia, że to nie ona, lecz sam cierpi i stęka. Spoglądał również od czasu do czasu na jasny niby prześcieradło olbrzymi żagiel wklęsły, dotykający swym końcem szpiczastym sklepienia nieba o licznych lśniących otworach, przez które mrugając przeglądała wspaniałość nieskończoności.
Noc minęła spokojnie i wraz z jutrzenką zaróżowiły się na niebie obłoki, zwiastując ciepły niemal letni dzień.
Słychać było niby łopotanie skrzydeł przelatującego ptaka. Drgał żagiel lekko nadęty przez